czwartek, 31 października 2013

Lekarz czyli jak trwoga to do Boga :)



    Nie lubię lekarzy, nie żeby tak prywatnie. Prywatnie to ja ich nawet lubię i nic do nich nie mam. Jednak myśl o wizycie wydaje mi się niesłychanie i nieodmiennie antypatyczna. Staram się ich unikać jak mogę i jeden tylko Pan Bóg wie, ileż ja sposobów medycyny naturalnej takoż zwanej alternatywną wypróbowałam na sobie, włącznie z moją ulubioną autosugestią. Metoda tyleż prosta co i nieskuteczna ;), wystarczy powtarzać do znudzenia - jestem zdrowa, jestem zdrowa a jak nie pomoże przejść się koło szpitala. Coby sprawa była jasna moja niechęć rozciąga się także na znachorów, babki od zamawiania i inne szeptuchy. Na owej niechęci do zawodu lekarskiego wszelakiego autorytamentu, zaważył być może fakt z bardzo wczesnego dzieciństwa, kiedyż kiwając nade mną głowami, powątpiewano w moje możliwości dożycia pierwszego roku. Wrodzona przekora usłyszawszy te słowa, natychmiast zmobilizowała wszystkie siły witalne, mojego nader wtedy wątlutkiego organizmu i voila! Mało, że pierwszego ale nawet 48 dożyłam. :) Od tego czasu zasady współżycia między mną i lekarzami były jasne, oni mnie leczyli a ja starałam się to jakoś przeżyć. Tak więc w związku z ową animozją staram się usilnie omijać  lekarzy, przychodnie i szpitale. Jednak niestety jak usłyszałam od jednego lekarza-optymisty -  zdrowie to stan przejściowy między jedną chorobą a drugą. Toteż wcześniej czy  później nadchodzi moment kiedy zdaję sobie sprawę, że wizyta jest nieunikniona.
  Okularki do czytania i robótkowania noszę już od lat 3 z okładem, mniejsza o to ile tego okładu jest, ważne, że ostatnio jakby dziurka w igle zrobiła się mniejsza i literki w książce drobniejsze... Wykluwała się powoli we mnie myśl, że to nie wina oświetlenia tylko chyba , jednak... o matko i córko!!! trzeba do lekarza po nowe okulary! No i zaczęło się. Wieczorem twarde postanowienie, jutro zadzwonię i zarejestruję się. Rano miękłam i odkładałam myśl o telefonie na kiedy indziej. Zabawa w kotka i myszkę sama z sobą potrwała około 2 tygodni, aż w końcu w nagłym przypływie szaleńczej odwagi udało mi się zarejestrować. Dzień przed czyli wczorajszy przesiedziałam jak na szpilkach. Dziś wzięłam głębszy wdech i na tym wdechu udałam się do specjalisty od ócz po nowe patrzałki. Z duszą na ramieniu i szaleństwem w oku wpadłam do rejestracji po kartę... gdzie dowiedziałam się, że mogę spokojnie (!) wrócić do domu, bo lekarza nie ma i nie będzie. Błogość( która spłynęła natychmiast na mą duszę) przesłonił fakt, że na następną wizytę będę czekać znowu 2 tygodnie.
   Dziwna myśl zalęgła się w mej głowie, czyżby lekarze zaczęli unikać mnie tak jak ja ich?!
W Robótkowie dziś zima i lato. Przedstawicielem zimy są maleńkie łyżwy, które mimo braku prawidłowych patrzałek udało mi się wydziubdziać, a lato prezentuje serwetka z motylami i przydasiowe kwiatki.

Oto maleńkie łyżwy...

...na święta jak znalazł:)

Pudełko zapałek, żeby unaocznić ich wielkość :)

Każda para ma inaczej wykończoną cholewkę na górze.

A mnie jest trochę szkoda lata...

... jeszcze ostatni motylek w tym roku...

jeszcze ostatnie kwiateczki ...

... i ciągle jeszcze na niebiesko :)



poniedziałek, 28 października 2013

Zbieranie czyli mania chomikowania



    Jestem skrzętną, gospodarną dziewuszką ( no może z tą dziewuszką trochę przesadziłam, z "młoda i piękna" zostało mi tylko "i") czy chomikiem, który gromadzi bez ładu i składu? Ten dylemat towarzyszy mi od lat. Kiedyś jako małolat z podstawówki gromadziłam z zapamiętaniem figurki zwierzątek. Robiłam to z takim zapamiętaniem, że w końcu zaraziłam  tym wirusem wszystkie dziewczynki z równoległych klas. W efekcie watahy dziewuszek z rozwianym włosem przemierzały ulice miasta w poszukiwaniu kolejnych modeli. Oj, a co to było, kiedy jedna z koleżanek przyniosła świnkę z prosiaczkami. Zachwytom towarzyszyły krwiożercze spojrzenia, każda z nas pragnęła zdobyć te cuda za wszelką cenę. No po prostu mroczny przedmiot pożądania w wersji dla jedenastolatek :) Później były kartki z psami i kotami. Pamiętam, że zakładałyśmy albumy a wymiankom nie było końca. Burzliwy okres dojrzewania ukrócił te zapędy. Już rozkwitła we mnie nadzieja, że może doszło do samowyleczenia... ale płonne to były oczekiwania. Wkroczywszy w dorosłość z przerażeniem zaczęłam zauważać, że dawna przypadłość nie zniknęła tylko zmieniła swe oblicze. Do tego wszystkiego słabość moja nie miała dawnego hamulca, bo w międzyczasie stałam się samofinansująca i limit kieszonkowego nie ograniczał moich zapędów. Wszedłszy do pasmanterii nie potrafiłam wyjść z niej bez kilku metrów wstążek przeróżnych, kłębka kordonka co do którego nie miałam żadnych planów i paru szpulek nici, bo takie ładne kolory miały. Przypadłość z wiekiem się rozwijała. Mój wzrok nieopatrznie padł na filiżanki i kubeczki.  Potem były pluszowe misie, no i jeszcze foremki do ciast. No tak, zapomniałabym jeszcze o znaczkach, tu proszę filatelistów żeby następnego zdania nie czytali, no chyba, że na własną odpowiedzialność. Moje zbiory są skompletowane według jednego kryterium - "podoba mi się" :) Inne kategorie mnie nie interesują. I tak latka lecą a ja nadal nie mogę się oprzeć kolejnej filiżance i foremce. Pobyt w pasmanterii nieodmiennie łączy się z oczopląsem i chęcią wzięcia wszystkiego, słownie: w s z y s t k i e g o po sztuce albo jeszcze lepiej po dwie sztuki. Najczęściej kupuję chociaż trochę wstążek i odmawiam sobie z bólem serca zakupu dziesiątków innych pasmanteryjnych gadżetów.
   Winna Wam jestem wytłumaczenie skąd pomysł na podzielenie się z Wami tą dogłębną autopsychoanalizą, tak głęboko dotąd skrywaną  :))) No cóż, odwiedzając blogi, natknęłam się u CHAGI z blogu Pasje odnalezione klik na zdjęcie biżuteryjnych przydasi. Przybyłam, zobaczyłam i ... oszalałam! Dowiedziawszy się od autorki blogu (blogu czy bloga? z tej rozpaczy to mi się nawet deklinacja poplątała) gdzie można te cudeńka zakupić, w te pędy zaczęłam przeglądać strona po stronie ofertę. I tu zaczyna się dylemat, ja na razie nie mam kompletnie żadnego pomysłu jak mogłabym je wykorzystać, co nie przeszkadza mi pożądać tych uroczych drobiażdżków całym sercem, całą duszą... no po prostu wydaje mi się, że bez nich zimy nie przetrwam. Możecie powiedzieć - kobieto nie zawracaj głowy, kup sobie i nie marudź. Ale problem jest. Kto nie czytał poprzedniego posta powinien uzupełnić braki i koniecznie się z nim zapoznać :) Jak wiemy napad odpada, hazard spodziewanych zysków jeszcze nie przyniósł, to chyba zostaje mi stanąć pod pasmanterią z kapeluszem i tabliczką  "Zbieram na przydasie".
    Pa, pa idę cierpieć w milczeniu. Na osłodę chociaż sobie pooglądam :)))
Tu przydasie z przydasi czyli zostały końcówki kordonka,
 które miały się przydać i powstały z tego kwiatuszki, które się przydadzą.

Oto plon mojej ostatniej wizyty w pasmanterii.

Jeszcze nie wiem po co je kupiłam:) ...

...ale nadal mi się podobają.


Zrobiłam coś ale nie wiem co. Ma ktoś ma pomysł co to może być?


Jeszcze kwiatuszki ostatnie kwitną.

Kosmosy albo...

...warszawianki...

... z takimi nazwami...

...się spotkałam.

A tu swojski nagietek, który ostatnio ....

... robi u mnie za chwasta :))) bo sam się nasiewa.



sobota, 26 października 2013

Podatek od marzeń czyli toto loto same złoto



   Wciąż, ciągle i nieodmiennie od lat mam niedobory środków płatniczych. Teraz to jeszcze pół biedy ale jak latorośle w domu jeszcze na stałe przebywały, a w wieku tzw szkolnym były, to we wrześniu kroczyłam po cienkiej linii między rozpaczą a szaleństwem. Do rozpaczy jakoś zbyt intensywnego pociągu nie czułam. Szaleństwo za to objawiało się chęcią natychmiastowego wzbogacenia się. Oczyma wyobraźni widziałam się już w roli bogaczki całą gębą. Gotówką szastałam na prawo i lewo, uszczęśliwiając swe pociechy  oraz małżonka .  Sposób jednak w jaki to miało nastąpić przez dłuższy czas był cokolwiek niejasny i ograniczał się do podśpiewywania piosnki ze "Skrzypka na dachu"  - "Gdybym był bogaty" (podług wspomnień mego dziecięcia wykonanie moje bywało nader widowiskowe).W końcu najprostszy wydał mi się napad na bank. Kto wie co by było, gdyby nie jedna mała przeszkoda. Otóż w domu moim nie było rajstop, pończoch ani innych tego typu utensyliów (ja do kobiet spodniowych należę, tradycyjny strój kobiecy przywdziewam jedynie upalnym latem, bez rajstop i tym podobnych, dzięki czemu Ślubny bez trudu odróżnia pory roku). W czasie owym byłam bezwzględnie przekonana, że napadu powinno się dokonać z pończochą ewentualnie rajstopą na głowie Przy rajstopach rodziło się wprawdzie pytanie co zrobić z drugą nogawkę,ale wrodzona kreatywność podsuwała mnóstwo pomysłów na zagospodarowanie drugiej nogawicy, np.zwinięcie jej w fikuśny kwiat z boku głowy. Myśl o zakupie akcesoriów została przeze mnie odrzucona, nie będę przecież inwestować w tak niepewny interes. Dajmy na to kupię rajstopę, napadnę a tu okaże się, że forsy w banku nie ma bo lepszy ode mnie bankowy cwaniak zdążył ją wcześniej sprzeniewierzyć. I tak pomysł napadu na bank umarł, zanim się dobrze ukształtował w mojej wyobraźni, pracującej pełną parą nad rozwiązaniem niedoborów finansowych. Wyglądało na to, że drzwi do kariery zawodowego przestępcy bezlitośnie zostały przede mną zatrzaśnięte z powodu braku kobiecych tekstyliów .                                                                        Mówi się trudno, ale problem pozostał. Cóż, jeśli nie ja to może ktoś inny by się poświęcił w imię wyższych celów? I tu energicznie zaczęłam się rozglądać za jakimś Robin Hoodem, Wilhelmem Tellem czy innym Janosikiem. Już widziałam jak dobry zbójnik łupie złych bogaczy  a co złupi to mnie obkupi. W końcu jak to gdzieś usłyszałam, w ten sposób zabierając tak niewielu uszczęśliwiłoby się tak wielu :)    Przez moment to nawet wydawało mi się demokratyczną ideą, bo jak by na to nie patrzeć większość z tej zamiany byłaby zdecydowanie zadowolona. Jednakże i ten pomysł upadł z bardzo prozaicznego powodu - braku kandydatów na stanowisko Głównego Zbójnika - Dobroczyńcy. Patrzcie takie bezrobocie a chętnych na taką fuchę zabrakło i czas pracy nienormowany by był...
      Moje pomysły, życie bezlitośnie utrącało w zarodku a problem rósł wraz z pociechami. I wtedy nagle doznałam objawienia - hazard. Nie mogę łupić to wygram! Wiśta wio, łatwo powiedzieć, trudniej było przejść do czynu. Zaczęłam od słynnych - wygrałaś/eś 100 000 zł musisz tylko zakupić ... i tu następowała długa lista produktów. W ten sposób stałam się dumną posiadaczką pontona i superscyzoryka. Bogactwa jak nie było, tak nie było. Postanowiłam zmienić taktykę i dokonać analizy dostępnego mi hazardu. Wyścigi konne odpadły w przedbiegach z powodu odległości jaka mnie od nich dzieliła. Z tej samej przyczyny wykluczyłam ruletkę, pokera i tym podobne - jednym słowem kasyno. Na dojazd mnie nie było stać a co dopiero na wstęp ( Ślubny zdecydowanie odmówił wzięcia kredytu na wypad do kasyna). Został jednoręki bandyta dostępny bez problemu w pobliskim miasteczku ale jakoś po nieudanej próbie zostania dwurękim bandytą ( a może powinnam napisać - dwuręką bandytką?) nie czułam pociągu do tej dziedziny hazardu.
      I wtedy kiedy już myślałam, że została mi już tylko rozpacz dokonałam epokowego odkrycia. Istnieje hazard dla mnie, bliziutko na wyciągnięcie ręki . Tuż, tuż za przysłowiowym rogiem - LOTTO !!! Finansowo przystępny, totalizatory co krok. Nareszcie mogę się oddać w szpony hazardu! I zaczęło się, co miesiąc czasem częściej, czasem rzadziej udawałam się do punktu LOTTO w celu nabycia przepustki do lepszego świata a czas między zakupem kuponu a losowaniem wypełniałam marzeniami :))) O czym to ja nie marzyłam, ho ho... Ostatnio planowałam zakup pasmanterii całej i na własność. Przed samym losowaniem podniosłam poprzeczkę i pomyślałam a co tam pasmanteria, hurtownię pasmanteryjną sobie kupię!
    I tak widzicie, dzieci nie wiadomo kiedy wyrosły i wyprowadziły się, widmo wrześniowych wydatków przestało mi spędzać sen z oczu a ja nadal co jakiś czas udaję się do miasta by uiścić mój zwyczajowy podatek od marzeń :)))
        Coby nie było, że tylko Wam tu ględzę przedstawiam dzisiaj moje nowe zazdrostki kuchenne. Kordonek Altin Basak MAXI, szydełko 1,5 Wzór górnej firaneczki znalazłam u Doroty w Szydełkomanii, wzór dolnej pochodzi z moich przepastnych zbiorów, niestety nie pamiętam skąd jest.
   Pomyślałam sobie, że jeśli na zasłonce jest motyw imbryczków, filiżanek i tym podobnych to czemu by go nie powtórzyć na firankach. jak wyszło ocenicie same.
    Jestem Wam bardzo wdzięczna za tyle miłych słów w komentarzach, naprawdę cieszę się, że jesteście ze mną! Witam nowych obserwujących jak zwykle tradycyjnie chlebem i solą :))) No i oczywiście "czymś' do przepłukania gardziołka :)))


Na górze czajniczki.

Na dole młynki, imbryki i filiżanki.

Czajniki mają pokrywki wypukłe, zrobione pop cornem.

Ta na dole nadziana na patyczek.

Ta na górze wisi na retro żabkach :)



Tu widać, że czajniki  są dzióbkami zwrócone do środka.

Widok na całość.






czwartek, 24 października 2013

Wyjazd czyli wszędzie dobrze ale w domu najlepiej



     Zerwałam się skoro świt, rześka jak skowronek. Radosnym truchcikiem podążyłam do łazienki, gdzie przelotnie zerknąwszy w lustro, upewniłam się, że wyglądam jak zwykle. Włos jedwabisty, oko błyszczące (nawet dwa), cera jak krew z mlekiem a biust jędrny. Zabrawszy się do porannych ćwiczeń, zrobiłam bez trudu salto w tył  i ...     obudziłam się !!!
   Zwlokłam się z wyrka i pociągając nogami, powlokłam się do łazienki. Jedno spojrzenie w lustro upewniło mnie, że od wczoraj nic się nie zmieniło. No może kołtun był trochę większy i oczka odrobinkę podkrążone bardziej. Nic to,  jak mawiał Wołodyjowski swojej Basieńce,  nic to - drugi raz pomyślałam sobie, zrobię  dzisiaj wolne od prac wszelakich, wypocznę to może pomoże ... a jak nie to lustro zamaluję, bruździć mi tu swołocz z samego rana będzie, jak nic drania zamaluję i swoje zdjęcie sprzed lat dziestu powieszę. Westchnęłam i mijając wyrzut sumienia w postaci rowerka treningowego, kolejny raz postanowiłam, że od jutra to już  na pewno, że regularnie itd., itp. Udałam się do kuchni w celu spożycia posiłku porannego zwanego śniadaniem. Po przekroczeniu progu od razu wyczułam, że coś jest nie tak. Śniadanie było gotowe. Coś wisiało w powietrzu. Długo czekać nie musiałam, szykował się wyjazd do miasta.  Ja nie chcęęęę- wyjęczałam, ale mój Ślubny wiedział co robi, zaczął mnie przekonywać, podsuwać wizje odwiedzin pasmanteryjnych, roztaczać przed moimi oczyma zawrotne ilości sklepów, po których będę mogła myszkować dowoli ( o zwiedzaniu mówił spryciarz, o zakupach ani słowa). No i tak namawiał, tak przekonywał, że pod koniec śniadania miałam wrażenie, że ten wyjazd sama zaplanowałam i nie mogę się go już doczekać.
   W mieście jak to w mieście. Było w skrócie tak:

  Najpierw
  powoli
  jak żółw
  ociężale
  Ruszyłam
  do sklepów
  nie nudząc się
  wcale.
  I robiąc zakupy z tak wielkim mozołem
  kręciłam się ciągle koło za kołem,
  I biegu przyspieszam, i gnam coraz prędzej,
  Do sklepu, marketu i shopu wciąż pędzę.
  A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost
  Do sklepu, do sklepu, do sklepu przez most.
  I nagle stanęłam,  poczułam, że  dość
  Bo przecież ja tutaj to tylko gość.

Jak już zwolniłam i jeszcze pomyślałam przez chwilę, to z mej piersi  wyrwało się żałosne -  ja chcęęęę do domuuuu! Tu jest za dużo ludzi, za dużo aut, za dużo hałasu, w ogóle wszystkiego jest dużo za dużo. Ja chcęęęę do domuuuuu!!! W obawie przed zbiegowiskiem, zostałam szybciutko zapakowana do auta i odtransportowana w pielesze domowe. Zmęczona jestem potwornie, nawet siły nie miałam, żeby zdjęcia łupów pasmanteryjnych zrobić. Morał z dzisiejszego dnia jest w tytule a ja na razie nigdzie się nie wybieram. Będę robótkować w domu :)))

Jak widać na załączonym obrazku, lubię ptaszki.
 Oto kolejny  -  paw w altance.

*wiersz nie jest mój, pozwoliłam sobie przerobić odrobinkę fragment wierszyka, wiecie jakiego?

wtorek, 22 października 2013

Wyróżnienie czyli nie znasz człowieku dnia ani godziny

 

      Chodzi sobie człowiek spokojnie, czasem je, czasem śpi a czasem nawet do jakiejś roboty się weźmie, żeby już całkiem na jakiegoś leniwca nie wyjść.... a tu nagle, niespodziewanie, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak     łuuuup...    jak grom z jasnego nieba      -     spływa na niego wyróżnienie :)
     Już widzę jak stoję na scenie, reflektory walą mi po ślipiach, tfu chciałam powiedzieć po oczętach moich błękitnych, no dobra nie błękitnych tylko piwnych,((ale przecież pomarzyć można, w końcu mogłam założyć szkła kontaktowe :) ) no więc reflektory dają ile fabryka dała, na widowni słychać szmerek zachwytu i wręczają mi
                                                         W Y R Ó Ż N I E N I E




    Odbieram, kłaniam się, DZIĘKUJĘ BEACIE Z BLOGA RODZINNIE I WSZYSTKIM, KTÓRZY SIĘ PRZYCZYNILI DO TEGO i schodzę ze sceny. Impreza oczywiście trwa dalej, bo przecież jeszcze inni zostali wyróżnieni wraz ze mną. A po rozdaniu dopiero się zaczyna ... Dziennikarze, reporterzy, błysk fleszy, prośby o autografy. No mówię Wam pełny wypas celebrycki! Ja oczywiście skromnie oczki spuszczone, buzia w ciup. Od czasu do czasu jeno oczęta moje błękitne nieśmiało wznoszę (orzesz się te oczęta błękitne mnie przyczepiły, nic tylko te "kontakty" trza se sprawić) i łyp, łyp spoglądam szybko wokół, coby sprawdzić czy efekt prawidłowy swoją postacią wywieram. Nadchodzi moment szczególny - konferencja prasowa. Cały czas słychać w tle trzask fleszy, zaczynają padać pytania:

- Jakie filmy Pani lubi oglądać?
- Czy może Pani zdradzić autora ulubionych książek?
- Co Pani robi żeby mieć taką figurę?
- Kto sprawia, że Pani serce szybciej bije?
- Kto Pani najczęściej towarzyszy w życiu codziennym?
- Czego Pani brakuje?
- Czego się Pani boi?

Zaczynam odpowiadać, w ustach z wrażenia mi zasycha, na szczęście ktoś podsuwa mi szklankę z wodą :)

- Filmy komediowe, nasza polska trylogia - "Sami swoi", "Nie ma mocnych", "Kochaj albo rzuć". Serial - "Wojna domowa" a z zagranicznych  wszystkie filmy z Louisem de Funes. Dla przeciwwagi lubię też horrory np. "Inni", " Szósty zmysł" i serial "The Walking Dead".
- Zdecydowanie Joanna Chmielewska przy jej książkach uśmiecham się a nawet śmieję na głos - bezcenne
-Taka figura to -  na drugie śniadanie słodka bułeczka, na deser kisielek, na podwieczorek "Grzesiek" (wafelek w czekoladzie), na kolację ciasteczko :)
- Od 27 lat (niedługo będzie rocznica)przyśpiesza rytm mojego serca mój Ślubny, który całe życie zachęca mnie żebym robiła to co lubię i podtrzymuje mnie w ciężkich chwilach, nie wyobrażam sobie życia bez Niego
-Najczęściej towarzyszy mi mój pies - Alishan  (shih tzu), chodzi ze mną i za mną wszędzie, bywa ze mną nawet w toalecie czyli jestem z nią tam, gdzie inni bywają sami :)
- Brakuje mi ciągle, wciąż i nieustannie środków zwanych płatniczymi
- Boję się, że mogłabym włączyć bloga i nie zobaczyć Waszych komentarzy ( całkiem serio), od momentu powstania tego bloga staliście się siłą napędową mojego działania

A teraz kulminacyjny punkt konferencji prasowej i pada pytanie na które wszyscy czekali:
- Czy poda Pani nominowane blogi?
- Tak, tak, tak, oto one:

-http://tylkoretroblue.blogspot.com/
-http://anstahe.blogspot.com/
-http://voncologne.blogspot.com/
-http://dzianinydorociak.blogspot.com/
-http://viola687.blogspot.com/
-http://sielankowedzierganie.blogspot.com/
-http://shabby-shop76.blogspot.com/

Chciałabym jeszcze powiedzieć, że najchętniej wyróżniłabym wszystkie blogi, które odwiedzam bo każdy z nich mnie wzbogaca i pobudza do działania, które wszakże jest motorem i istotą życia.
  Na tym skończyła się konferencja prasowa ale nie impreza. Wiadomo potem zawsze jest jeszcze bankiet :)
                                                  I ja tam byłam miód i wino piłam
                                          a co widziałam Wam już nie opowiedziałam :)))

* Zasady: nominowana osoba
-pokazuje nagrodę
-dziękuje za nominacje
-ujawnia 7 faktów o sobie
-nominuje 7 blogów
-informuje o nominacjach, blogi nominowane

niedziela, 20 października 2013

Nie lubię czyli nie chcem ale muszem :)



   Dziś będzie o tym czego nie lubię.  Nie lubię palić w piecu ale szybko marznę więc jak tylko robi się chłodniej z wielkim szwungiem lecę palić. Nie lubię myć okien ale lubię widzieć co się dzieje na dworze, no to myję i to dość często, bo koty lubią sobie łapki wytrzeć w szybki. Nie lubię gotować ale lubię jeść, toteż pichcę , choć efekty bywają różne, czasem nawet jadalne.  Nie lubię wyjeżdżać z domu ale lubię odwiedzać pasmanterię.Jadę więc do pasmanterii i tak całkiem od niechcenia i przy okazji robię zakupy. Nie lubię wycierać "kurzy" ale wolę pisać na blogu niż palcem po meblach. Nie lubię chamstwa ale szanuję swoje nerwy i staram się być ponadto. Pewnie dlatego jeszcze nie zostałam pociągnięta do odpowiedzialności za uszkodzenie ciała, które by skutkowało L-4 powyżej dni siedmiu :) Choć czasem rączka świerzbi oj, świerzbi.
                           I tak to w życiu jest, że chociaż niechcem to muszem :)))
   Dzięki temu, mam w domu ciepło, przez czyste okna podziwiam widoki. No może z tymi widokami trochę przesadziłam, żeby tak przez kilkanaście lat podziwiać w kółko własny płot?! Jestem syta pod warunkiem, że się nie zapędzę i ugotuję coś prostego, leżącego w zakresie moich skromnych możliwości. Mam czysto w domu, no chyba, że akurat mam niesamowite parcie na robótkę, bez której nie przeżyję następnego dnia, co ja mówię dnia, najbliższego kwadransa nie przetrwam.:) Zakupy mam zrobione regularnie dzięki wycieczkom pasmanteryjnym. No i najważniejsze na koniec, w związku z tym, że wszelakiego rodzaju chamstwa staram się unikać jak ognia, jak dotąd jeszcze nie siedziałam ani ciągana po kolegiach żadnych nie byłam. Jak widać same plusy z tej mojej wewnętrznej walki mam, tylko się cieszyć:-))))
  Skończyłam kolekcję wyrobów z resztek do kuchni, więc możecie się domyślić w związku z powyższymi wynurzeniami, że pewne niedociągnięcia w domu powstały. Mogę Wam tylko zdradzić, że nie jestem głodna, w domu jest ciepło, zakupy zrobiłam przed tygodniem a okna umyłam przed dwoma. Rodzi się pytanie co sobie odpuściłam?
  Z resztek powstały ptaszki w dwóch rodzajach i rozmiarach, serduszka tym razem dla odmiany smukłe i oczywiście tildowe kwiatuszki. Jak uszyłam to postanowiłam jeszcze je jakoś przyozdobić. Znalazłam kawałek wąskiej, bawełnianej koronki, pogrzebałam w guzikach, od lat odcinanych od starych ubrań i proszę bardzo, oto efekt :))) Nie mogę się tylko zdecydować czy połączyć je poziomo w girlandę, czy pionowo... a może każde gdzie indziej w kuchni umieścić? Został mi jeszcze kawałek pasków, ale jak na razie nie mam żadnego pomysłu na jego zagospodarowanie, będzie musiał poczekać aż mnie jaka muza nawiedzi :)
  Pa, pa do następnego razu :)


Różności z resztek.

Serduszka


To na wierzchu dostało aplikację w kształcie ptaszka.

Serce w paski ma przyszyty guziczek metalowy w kształcie serduszka :)

Większe ptaszki.

Tak z półprofilu :) ...


...i en face 




Mniejsze ptaszyny



Ten po lewej na głowie ma kieliszek na jajko :)

Tildowe kwiatki też z metalowymi guziczkami.
 Niestety mój aparat nie oddał urody szczegółów tych guzików.

Cała banda razem :)


No i jak je połączyć???



piątek, 18 października 2013

Foremki do ciast czyli nie dla psa kiełbasa nie dla kota spyrka :)



    Do dzisiejszego posta zainspirowały  mnie odwiedziny bloga Doroty von Cologne - Mniej jest więcej. Siedziałam sobie w fotelu wygodnie, zdjęcia z parku rozrywki cyk, cyk przeglądałam. Spokój i rozleniwienie błogie czułam, piękne zdjęcia podziwiałam  i nagle ... zobaczyłam! O matko i córko! Cuda! Formy do ciast, ale jakie piękne, wymyślne kształty. No jednym słowem marzenie. Od lat kupuję formy i foremki do ciast. A jak już  kupię, to używam, jak użyję, to jest ciasto, jak jest ciasto, to je trzeba zjeść... Jaki jest efekt tej wyliczanki? Coraz większy rozmiar moich ubrań :)  Tłumaczę sobie po dobroci, po co ci te foremki, to zgubny nałóg. Kup sobie za to jakiś jogurcik 0% tłuszczu. Ale czy to się człowiek dogada z takim uparciuchem. Tłumaczę sobie, tłumaczę a potem zobaczę jakieś nowe cudo ... i znowu jest ciasto :)))
  Ciasta lubię wszelakie. Drożdżowe baby i strucle - pycha. Najbardziej lubię je piec w okresie wielkanocnym. Wielkanoc to też mazurki. Te na kruchym cieście z kajmakami i lukrami i te lżejsze biszkoptowe. Gwiazdka to dla mnie przede wszystkim  szarlotka - taka tradycja rodzinna. No i jeszcze makowiec, taki nasz tradycyjny drożdżowy zawijany i ten nowocześniejszy na biszkopcie. Kruche ciasteczka w przeróżnych kształtach i z różnymi dodatkami. Pierniki zagniatane, robione co najmniej miesiąc przed świętami. Sernik krakowski taki swojski i ten wiedeński w czekoladę wystrojony. O, a ciasta ptysiowe, to najbardziej karpatka. Paluszki lizać! Na co dzień mufinki, bo się szybko robią. Od święta torty wszelakie, bo nie dość, że dobre to jeszcze oko cieszą. Każda okazja jest dobra żeby zjeść ciasto :))) Nawet jak człowiek ma doła takiego, że wieża Eiffla by się zmieściła, to najlepsza wtedy jest babka piaskowa. Człowiek zajmie się wypiekiem, myśleć nie ma czasu, aż w końcu zaczyna się rozchodzić niebiański zapach pieczonego ciasta... i kłopoty nagle bledną i oddalają się. Gorąca herbata albo kawa, co kto lubi  i człowiek zdaje sobie nagle sprawę, że tak wiele do szczęścia mu nie trzeba :))) Na koniec winna Wam jestem wyjaśnienie, skąd się wziął tytuł. No cóż, po pierwsze takich foremek jak na zdjęciu, nie dorwę, nawet jak by się pojawiły w sklepie, to nie na moją kieszeń. A po drugie latka lecą i tak często i dużo jak kiedyś już słodyczy jeść nie mogę :( ale foremki kupuję :)
   A jak już mowa o kawie i herbacie to przedstawię Wam mój tryptyk kuchenny: Kawa, Herbata, Czekolada. Jako jedne z nielicznych doczekały się oprawy. Zdjęcia ciężko mi było zrobić bo lampa błyskowa odbijała się w szybce.
   Do zobaczenia wkrótce, pozdrawiam wszystkich, którzy mnie odwiedzają i serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze :)))

Czekolada

Herbata

Kawa

Oto moje najnowsze nabytki, można rzec dziewicze, bo jeszcze w nich nic nie piekłam.

A te nabyłam na starociach trzy za złotówkę.
 Słonik z zadarta trąbą do góry ponoć przynosi szczęście.

Zobaczcie, wszystkie liście z mojej lipy...

...są już na dole.

Bonifacy jak zwykle, chce zwrócić na siebie uwagę...

... i trzeba przyznać, że wie jak to zrobić :)

Udało się zrobić zdjęcie drugiego kociaka, jak widać skóra zdarta z mamy Pafnucej :)