sobota, 30 listopada 2013

Resztki kordonka czyli syzyfowe prace

  Dziś krótko o robótkach a właściwie o wykańczaniu resztek. Posiadałam w swoich niezliczonych zapasach sporą resztkę kremowego kordonka. Mając w pamięci niedawne postanowienie o "uwolnieniu" leżakujących materiałów w tym kordonka, wzięłam się za konsekwentną realizację planów. Najpierw długo i namiętnie szukałam wzoru. W końcu poskramiając rozbuchaną wybredność, wybrałam jeden z nich. Dłuugo liczyłam (z matematyki nigdy nie byłam mocna) czy wystarczy nici. Obliczenia wypadły szalenie optymistycznie, więc długo się nie zastanawiając, wzięłam się do roboty. Po połowie robótki zaczęłam mieć niejasne przeczucia, że coś jest nie tak. Po trzech czwartych przeczucia zaczęły się przeradzać w pewność. Jeszcze parę rzędów i... zabrakło nici. Spojrzałam na wykonaną pracę i żal mi było już spruć... Obrazek bowiem wyłonił się wielkiej urody. Myśl o jego unicestwieniu wydała się wręcz profanacją. Westchnęłam i podjęłam męską decyzję o dokupieniu  brakującego kordonka. W najbliższym możliwym terminie udałam się do miasta, gdzie przeżywszy niezapomnianą przygodę ze złośliwym a może dowcipnym bankomatem ( o tym kiedy indziej), podążyłam radosnym truchcikiem do pasmanterii. Okazało się, że szczęście niedokończonej robótce sprzyja, bowiem nici o odpowiednim odcieniu znalazły się na półce bez problemu. Niestety była kolejka... Stałam w ogonku na moje nieszczęście zaraz przy kordonkach. Stałam i patrzyłam... Najpierw wzięłam z nudy jeden z nich do ręki i pomyślałam, że ma kolor idealnie pasujący do tkaniny, którą nabyłam jakiś czas temu. W sumie parę małych moteczków mogę wziąć. Tuląc do siebie czule jeden duży kremowy kordonek oraz cztery małe zielone, udało mi się jeszcze wygrzebać trzy małe w pięknym odcieniu świątecznej zieleni. Dzięki Bogu przyszła moja kolej do płacenia bo już zaczęłam się z błyskiem w oku i rosnącą chęcią posiadania przyglądać odcieniom czerwieni. Wzięłam jeszcze trzy metry zielonej wąziutkiej wstążki, a nóż, widelec się przyda, w końcu święta za pasem i zapłaciłam. Wybiegłam ze sklepu z wzrokiem skierowanym pod nogi, żeby nie daj Boże czegoś jeszcze nie zobaczyć.
  W domu pijąc herbatkę, przyglądałam się wypełnionemu po brzegi kordonkami koszykowi. Coś z tym uwalnianiem kordonków nie wyszło... Jakby na to nie patrzeć jest ich więcej niż przed rozpoczęciem akcji.
Westchnęłam i wzięłam się za dokończenie robótki. Powstał obrazek - makatka, którą powiesiłam w oknie.Najlepsze jest to, że po jego skończeniu została resztka, większa niż ta poprzednia. Jeszcze nie wiem co z niej zrobię, ale konsekwencji wykańczania resztek już się boję... Z kordonka w świątecznym odcieniu zieleni powstała serwetka w choinki  i oczywiście zostały resztki, z którymi trzeba będzie coś zrobić. Z drugiej zieleni robię bortę do serwety z tkaniny. Ciekawe zostanie czy zabraknie... jeśli to drugie to trzeba będzie znów wybrać się do pasmanterii...












piątek, 29 listopada 2013

Książki czyli lekarstwo na ciekawość

Dzieckiem byłam grzecznym nad wyraz, wręcz aż do obrzydliwości. Nie brudziłam się - wyjątkiem była piaskownica, ale nawet tam działalność polegająca na tytłaniu się, ograniczała się tylko do rąk. Powrót  z piaskownicy niósł ze sobą widok przekomiczny, bowiem najpierw szły ręce - wyciągnięte na całą długość przed siebie - a potem dopiero ja, żeby przypadkiem nie pobrudzić się sama od siebie. Krok za mną szła mama. Uzyskany w ten sposób dystans, w razie czego mógł dać szansę, na  próbę wyparcia się dziwnego potomka. Nie broiłam, bawiąc się cichutko w swoim kąciku zgodnie z zasadą, że dzieci nie powinno być słychać. Polecenia rodziców wcielałam w życie w oka mgnieniu, oprócz jednego wypadku, kiedy to wbrew zakazowi, rozradowana wgalopowałam w pełnym pędzie na dość ruchliwą ulicę (ruchliwą oczywiście w standarcie lat 60-tych), skarcona surowo, zapamiętałam to na całe życie. Do dziś zanim przejdę przez ulicę wykonuję karkołomny taniec szalonej szyji by dokładnie sprawdzić status pojazdów poruszających się po niej. Najwyższą karą dla mnie było zmarszczenie brwi przez rodzica. Ujrzawszy taki sygnał zalewałam się łzami, gotowa przepraszać w nieskończoność. I gdyby wtedy organizowano konkurs na super dziecko roku, pewnie mogłabym go wygrać w cuglach przed innymi.
  Jednak cudów nie ma oprócz tych wzorcowych cech, miałam też i wady, a właściwie jedną wadę i to ogromną... byłam ciekawa. Ciekawa wszystkiego. Dlaczego niebo jest niebieskie, dlaczego ptaki latają a ryby nie... Wyobraźcie sobie tysiące takich pytań padających z szybkością karabinu maszynowego. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu... Rodzice wspominając tamte czasy, twierdzili że zasypiałam w pół słowa. Nader kłopotliwe musiało to być dla mej rodzicielki, która jak by nie było spędzała ze mną całe dnie i utrudzona tym czuła się wielce. Szczęściem dla niej, przeogromnie od urodzenia spać lubiłam i w tej części doby moja uciążliwość spadała do zera. Kto wie, może właśnie temu zawdzięczam moje przetrwanie. Ojciec mój, jako głowa domu niósł na swych barkach ciężar utrzymania rodziny. Z racji tego zmuszony był do przebywania poza domem przez wiele godzin, być może dlatego z większym humorem wspominał moje wczesne dzieciństwo a i później cierpliwość do mnie posiadał jakby większą. Jednak moja mama była skazana na całodzienne towarzystwo małej ciekawskiej gaduły.   Rada na to była tylko jedna. Będąc dzieckiem wychowywanym według zasad przedwojennych, jedną z pierwszych rzeczy jakich się nauczyłam był zwyczaj nie przerywania innym, zwłaszcza starszym. Moja mama idąc tym tropem zrozumiała szybko, że wystarczy do mnie mówić aby zamknąć mi usteczka. I mówiła a właściwie czytała w każdej wolnej chwili.
Uwielbiałam wszelakie baśnie, klechdy i legendy. Jedną z moich ulubionych książek tego okresu były " "Przygody Sindbada Żeglarza" Leśmiana.
  I tak by pewnie czytała aż do rozpoczęcia mojej edukacji czyli siódmego roku życia gdyby do mych rąk nie trafiła pewna książeczka pt. "Tytus, Romek i Atomek" . Zachwyt mój nie miał granic. Jednak rodzicielka moja stanowczo odmówiła czytania komiksu, najwyraźniej nie doceniając uroku małych książeczek. Byłam zdruzgotana, miałam w rękach fascynującą mnie lekturę i nie mogłam poznać jej treści. Na moje prośby odpowiadała niezmiennie, jak chcesz to się naucz czytać sama. Wiśta wio, łatwo powiedzieć ale jak to zrobić. Zasięgnąwszy języka dowiedziałam się, że nauka czytania odbywa się w szkołach. Mnie jednak do wieku poborowego brakowało jeszcze całych dwóch lat. Mając lat pięć byłam zdania, że jest to czas wystarczająco długi aby epoka lodowcowa zdążyła nadejść i ustąpić czyli niewyobrażalnie długi. Takoż tę opcję odrzuciłam i postanowiłam wziąć sprawę we własne ręce. Nauka czytania odbywała się z braku elementarza na gazetach. Nagłówki były duże i czytelne a prasy różnorakiej w domu nie brakowało. Zaoszczędzę wam szczegółowych opisów jak owa nauka postępowała, najważniejsze że  w jej efekcie w wieku lat pięciu zostałam dumną posiadaczką umiejętności samodzielnego czytania. W końcu mogłam pożerać książki swobodnie według własnego uznania.
   Nowa era mojego życia została przypieczętowana pierwszą wizytą w bibliotece. Zapisano mnie uroczyście do owego przybytku i Sezam został otwarty... Była to maleńka filia ale mnie wtedy wydawała się ogromna. Uwielbiałam snuć się między regałami i zaglądać do kolejnych książek zanim się zdecydowałam, które z nich zostaną tym razem wybrane i pochłonięte jednym tchem.Od tego momentu moja mama mogła odetchnąć. Zaprzyjaźniłam się z Panią Bibliotekarką dzięki czemu spędzałam tam wiele godzin a zapach biblioteki, tego kurzu zalegającego na książkach, do dziś jest dla mnie najcudowniejszym aromatem.

Biblioteka to przybytek na ścieżaj otwarty, zapraszający każdego w swe progi.
Wejdź gościu i stań się przyjacielem.
Jan Wiktor

Nowa gwiazdka, też robiona na okrągło.

Moje ukochane książki z dzieciństwa, są starsze ode mnie.

Czarno-białe ilustracje dodawały im uroku.


Oglądałam je tak często, że w końcu znałam każdy szczegół tej ryciny, takoż innych :)))


Ukochany Pan Kleks, ileż łez wylałam w poduszkę z żalu,
 że nie będąc chłopcem nigdy nie będę mogła wstąpić do tej fantastycznej akademii ;))))


Tak naprawiałam ją 40 lat temu.



Klasyka. Moje ukochane wydanie ...

... z cudownymi  rycinami ...

...i  przepięknymi ilustracjami.

Lubiłam spać, więc tą oglądałam bardzo często.





wtorek, 26 listopada 2013

Świąteczne wyzwanie czyli ratujmy renifera

Około tygodnia temu rzucono wyzwanie na blogu Addicted to crafts {strasznie trudne,(podejrzewam, że angielskie słowa), do dziś nie wiem co znaczą}.TU i TU Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Jak się okazało sprawa dotyczyła świąt, a właściwie pracy bądź pomysłu związanego ze świętami. Najpierw się energicznie ucieszyłam i ... Tu wypadałoby napisać jak to w mojej głowie zaczęły się kłębić pomysły, jak zaraz wzięłam się do pracy i jak powstał majstersztyk czyli praca - cud, która powala na kolana. Nic z tego moje kochane, miało być tak pięknie ale było jak zwykle. Przeczytałam ich posta, wzięłam głębszy wdech, spojrzałam w głąb siebie i ... zobaczyłam pustkę. I to taką przy której pustynia jest kłębowiskiem życia. Główkowałam, kombinowałam, przymierzałam się na wprost i z ukosa... i nic. C I S Z A   Już miałam machnąć ręką, ale wtedy dziewczyny prowadzące bloga, pofatygowały się do mnie osobiście i zostawiły komentarz w którym zapraszały mnie, że tak powiem imiennie. I jak tu im napisać, że ja chętnie ale jak to powiadają - Chciałaby dusza do raju ale grzechy nie puszczają! U mnie w głowie nadal panowały puchy jako żywo przypominające krajobraz księżycowy. Okazało się, że słowna perswazja też na mnie nie działa. Cóż począć z pustego i Salomon nie naleje... Odpuściłam i zaczęłam dziergać tak bez ładu i składu. Co mi wpadło w oko - gwiazdki, aniołki, choinki. Nadziergawszy tego odrobinkę, postanowiłam owe wytwory mych rąk (tylko rąk, bo korzystałam ze schematów) wyprać a następnie  usztywnić metodą tradycyjną czyli krochmal i żelazko poszły w ruch. Po męczących godzinach monotonnej pracy, spojrzałam na te wszystkie dziergadełka i dobrze, że nie byłam akurat w wannie, bo pewnie biegałabym jak Archimedes w cokolwiek niestosownym stroju, krzycząc... E U R E K A    Mam pomysł, wiem co zrobić!

                                             S  Z  O  P  K  A

   Pozostało jeszcze wyszydełkować Świętą Rodzinę i gotowe! Lekko nie było, bo ja takie raczej starodawne ksero jestem, znaczy się najczęściej kopiuję, ale się zawzięłam i na bazie schematów aniołków powstały główne postaci do szopki. Przechodzimy teraz do głównego punktu programu czyli ...

Co nam będzie potrzebne:
1. Jeśli szydełkujecie, to będzie potrzebny kordonek, z którego należy w wolnych chwilach popełnić kilka lub kilkanaście gwiazdek, śnieżynek. Najlepiej różnych w kształcie i rozmiarze, choć dopuszczam rozwiązanie polegające na umieszczeniu jednorodnych gwiazdek ;) Do tego należy dołożyć choinki, aniołki i rzecz jasna najważniejsze - Świętą Rodzinę. Posiadającym dzieci doradzam dorzucić zwierzątka tudzież bałwanki..
    Jeśli nie szydełkujecie macie trzy możliwości żeby wejść w posiadanie potrzebnych akcesoriów. Zakup w sklepikach,butikach czy też innych allegrach, bądź pozyskanie owych utensyliów drogą żebraniny u krewnych zajmujących się w wolnych chwilach rękodziełem lub wymianek z blogowymi koleżankami :)))





2. Tablica na której to wszystko umieścimy. Tu jest wskazana dowolność wszelaka, bowiem może to być rama z byle czego (aby sztywna) z napiętym na niej materiałem, bądź tablica korkowa, lub ................................................................... (w to wolne miejsce możecie wpisać własne koncepcje, nie będę pętać Wam skrzydeł fantazji, wymieniając zbyt wiele pomysłów)
Moja powstała ze ścinków płyty meblowej. Scalił ją do kupy  mój Ślubny na moje usilne i nader upierdliwie  powtarzające się prośby. Następnie wręczył mi zszywacz tapicerski, udzielił instruktażu jak się tym narzędziem posługiwać oraz przeszkolił mnie pod kątem BHP. Z czego najlepiej pamiętam, żebym nie daj Boże nie zszywała niczego na własnych kolanach. Ciekawe czy na obcych można? Materiał napięłam i zszyłam zszywaczem.






3. Szpilki, które przeciwdziałając sile ciążenia przytrzymają szydełkowce  na miejscu.

I to by było na tyle :)))
A zapomniałabym, w związku z tym, że w powyższą pracę włożyłam nadludzki trud okraszony siermiężnym wysiłkiem umysłowym uprasza się wszystkich o głosowanie na mnie ;))) Wiem, wiem to nie wypada tak otwarcie namawiać, ale będąc ostatnio w mieście zgubiłam fałszywą skromność i dopóki jej nie odnajdę, tak już będzie ;)))




































piątek, 22 listopada 2013

Krówki czyli o wszystkim i o niczym

Zachorzałam. Nagle i niespodziewanie. Moje cherlawe płucka pisnęły raz czy dwa, cichutko zakwiliły i zaczęło się...w domu rozległ się mój donośny i nader dźwięczny kaszelek. Chcąc nie chcąc musiałam przysiąść na czterech literach. Zaparzyłam sobie napój bogów czyli herbatkę, od razu w większej ilości coby się zbyt często nie fatygować do kuchni. Dorzuciłam do pieca i wygodnie zasiadłam w moim ulubionym fotelu. Już, już miałam popaść w depresję spowodowaną nagłą i niespodziewana niedyspozycją kiedy przypomniałam sobie, że mam coś schowanego na czarną godzinę. Niewątpliwie czarna godzina nadeszła bowiem samopoczucie miałam cokolwiek podłe i czułam się całkowicie usprawiedliwiona sięgając po mój skarb czyli paczkę krówek. Jak zwykle niecierpliwie rozerwałam torebkę i ... rozsypałam wszystkie krówki! Jeszcze przed chwilą poruszałam się w tempie 100-letniego żółwia, ale teraz mobilizując ostatnie siły, zerwałam się jak rącza sarenka, rzuciłam  na kolana i dalejże zbierać. Herbatka pomogła opanować ataki kaszlu i poczułam się na siłach aby pomyszkować w internecie. Komputer się uruchamiał a ja rozpakowałam pierwszą krówkę i niespodzianka. Całkiem zapomniałam, że papierki w które są zawinięte cukierki, na wewnętrznej stronie mają wiekopomne sentencje. Ot pierwsza z nich:
                          Muuu...sisz to zjeść
poczułam się zaskoczona, jak to muszę? Duszę posiadam taką raczej rogatą i przez sekundę poczułam, że gdzieś na dnie mego jestestwa rodzi się bunt, ale zdusiłam w zarzewiu ogień rewolucji, zanim jeszcze na dobre zaczął się tlić. Sięgnęłam po następny cukierek i odczytałam:
                          Krówki są wszędzie
-zabrzmiało złowieszczo. Niepohamowana ciekawość zaczęła we mnie rosnąć. Jak to wszędzie, czyżby groziła nam jakaś inwazja? Galopująca wyobraźnia zaczęła mi podsuwać obrazy. Oto najazd krówek na nasza planetę. Informacje w mediach - Potop krówek! Fala krówek zalewa kraj! Krówki są wszędzie!
Ściągnęłam cugle fantazji i sięgnęłam znów po cukierek:
                           Poczuj miętę do Krówki
Poprzednie niespokojne obrazy odpłynęły w niebyt, zastąpione przez ciepłe uczucia jakie mnie opanowały w stosunku do  moich ulubieńców. Słodkie moje króweczki, kochane moje... Przepełniona miłością do słodkiego rarytasu wyjęłam następną...
                           Krówka lubi czułe słówka
maleńka moja, spragniona ... czułych słówek :) Chodź do mamusi ... mniam, mniam, mniam i następna:
                           Poczuj miętę do Krówki
oj czuję, czuję i następna...
                           Krówki są bycze
poczułam się lekko zdezorientowana. Jak to?! Wyczułam w tym zdaniu dziwną sprzeczność, choć będąc w cukrzanym ciągu nie do końca mogłam pojąć na czym ów konflikt polega. Pełna niechęci do wysiłku umysłowego wyjęłam następną:
                           Świat bez Krówek nie istnieje
sformułowanie rodem z  sekty otrzeźwiło mnie momentalnie. Krówki lubię, nawet bardzo ale żeby zaraz uzależniać od tego istnienie świata. Nie, no ... przesada. Zerknęłam do torebki. Na dnie leżała ostatnia przedstawicielka rodu Krówek ...     ostatni Mohikanin. Zadumałam się nad jej losem. Zjeść czy nie zjeść oto jest pytanie. Po chwili gwałtownym ruchem wyszarpnęłam i z niecierpliwością zdarłam z niej papierek. Trzęsącymi rękoma odwróciłam i przeczytałam:
                           Krówka z Tobą
Uspokojona tą sentencją, zjadłam krówkę, rozmyślając jak dziwny splot wydarzeń pozostawił właśnie ten cukierek na koniec.
Herbatka i krówki zdziałały cuda. Czuję się dużo lepiej, konsultacja lekarska została odwołana. Cóż po takim poście wypada mi skończyć tylko jednymi słowy
                                                                                            Krówka z Wami ;)

                         
Wprawdzie konik to nie krówka ale stajnia blisko obórki ;)
Kolor konika też taki bardziej "krówkowy"

Tylko tyle na razie, bo...

... jak wiadomo z powyższego posta, choróbsko mnie spowolniło.



Jeszcze jedna gwiazdka. Obiecuję zrobić zdjęcie po usztywnieniu.


środa, 20 listopada 2013

Nowe okulary czyli starość nie radość

   W zeszłym tygodniu udało mi się w końcu zgrać z moją okulistką, bo jak dotąd to działałyśmy  na zasadzie żuraw i czapla.Zgłosiwszy się najpierw do recepcjonistki usłyszałam na dzień dobry, że mnie nie ma. Zawiesiłam się na moment, nie mogąc zrozumieć jak mnie może nie być, kiedy jestem. Ciarki po plecach mi przeleciały, bo przyszło mi na myśl, że niezauważenie nic nie spostrzegłszy kopnęłam w kalendarz  i być może już wącham kwiatki od spodu. Recepcjonistka najwyraźniej wywnioskowała z mojego wyglądu, że jak jeszcze chwilę pomilczy to będzie musiała w praktyce sprawdzić swoje umiejętności w dziedzinie udzielania pierwszej pomocy i powtórzyła - Nie ma pani, w systemie u mnie, pani nie ma. Westchnienie ulgi wydarło mi się z piersi i pośpiesznie poinformowałam panią w recepcji, że to nic dziwnego bo systemy mnie nie lubią, ale ja na pewno jestem. Szukałyśmy wspólnie, po nazwisku prawidłowo i  z błędem zapisanym, po dacie ostatniej wizyty, ba nawet po PESEL-u. Nie ma ... i wtedy uczepiłam się ostatniej deski ratunku, coby udowodnić swoje istnienie w systemie komputerowym przychodni, podałam zapisany przezornie przed laty  numer kartoteki. Pani każąc mi nie robić sobie zbytnich nadziei, ociężale podniosła się i udała się poszukać mnie systemem tradycyjnym czyli fizycznie zlokalizować bytność mojej kartoteki w szafie. Kamień z serca mi spadł, bo okazało się, że problem mojego być albo nie być został definitywnie rozwiązany i to ze skutkiem pozytywnym dla mnie. Trzeba było jeszcze tylko sprawdzić w EWUś czy czasem nie przyszło mi do głowy oszukać NFZ i ... znowu okazało się, że systemy mnie nie lubią. Szanowny EWUś przy wpisywaniu  mego nazwiska, wziął się i załamał. Pani recepcjonistka od nowa musiała przeprowadzić skomplikowaną procedurę logowania, spoglądając na mnie w międzyczasie podejrzliwie spod oka, żeby nie rzec spod byka.
   W końcu udałam się pod gabinet, gdzie przez otwarte drzwi przez dłuższą chwilę mogłam podziwiać jak pani doktor konsumuje jabłuszko, powoli i bez pośpiechu, można by rzec pedantycznie...  gryz za gryzem owoc znikał. Pani doktor od czasu do czasu rzucała mi niechętne spojrzenie a ja zastanawiałam się jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji, może zrezygnować z wizyty i nie przerywać tak interesująco spożywanego posiłku? Jednak świadomość, że bez nowych okularów daleko nie zajadę, trzymała mnie na miejscu. W końcu jabłuszko się skończyło i pani doktor wydawszy z siebie głośne westchnienie zawołała - Proszę! Nie ociągając się ani chwili, radośnie udałam się do gabinetu. Zajęłam pozycję pokornego pacjenta i zastygłam w oczekiwaniu... po chwili padło - Zakryć lewe i czytać! - Zakryć prawe i czytać! Zakryłam, przeczytałam choć nie wiem ile to miało wspólnego z tym co było tam napisane bo tak raczej niewyraźnie mi się mgliło. Zaczęło się dobieranie szkieł, które pani doktor okrasiła radosnym świergotem - Latka lecą to i wzrok coraz marniejszy. I tak to z receptą na nowe okulary i nabytym świeżo przeświadczeniem, że zaczynam się zbliżać do wieku matuzalemowego opuściłam gabinet.
   Czekała mnie jeszcze jedna przeprawa, ową receptę należało teraz zrealizować. I choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że w dzisiejszych czasach nie powinno to sprawić żadnych trudności,  to brak odpowiedniej ilości grosiwa sprawę skutecznie komplikuje. Zdesperowana zawitałam do optyka, od progu starając się sprawiać wrażenie osoby niezamożnej, co zresztą nie odbiega od prawdy. Podałam receptę i ustaliłam koszt szkieł. Usłyszawszy zawrotną sumę 68 zł, stwierdziłam zdecydowanie, że odpłatność za  oprawki nie może być większa niż cena szkieł. Biedny pan optyk, spojrzał na mnie,straciwszy nadzieję na większy zarobek, wziął głębszy wdech i stwierdził, że jak tak to tylko plastikowe. Po przymierzeniu niezliczonej ilości oprawek i doprowadziwszy do powstania u pana optyka nerwowych tików, z przymilnym uśmiechem spytałam się, czy w tej cenie nie znalazłby coś w cieniutkich metalowych oprawkach, bo takie lubię najbardziej. Zgrzytnąwszy  zębami spojrzał na mnie z rozpaczą i desperacko rzucił się do niezliczonych szafek i szuflad, robiąc w nich nielichy kipisz. W końcu wyłonił się spod lady ze zdobyczą w ręku - Za siedemdziesiąt złotych , taniej nie mogę - wysapał. Przymierzyłam i łaskawie zaakceptowałam. Błogostan i szczęście jakie odmalowało się na jego twarzy na długo pozostaną w mej pamięci.
   W drodze powrotnej, żeby ukoić myśli związane z "lecącymi latkami" zatrzymaliśmy się przy straganie z używanym miszmaszem, 90% nadawało się naprawdę do wyrzucenia ale spostrzegłam 3 śliczne talerzyki, które nabyłam za złotych polskich całe pięć. Od spodu widać spękania, więc do użytku codziennego obawiałabym się je przeznaczać ale do celów zdobniczych nadadzą się idealnie. Nie mam pojęcia jak je powiesić, więc to zadanie scedowałam na Ślubnego. W końcu ja odwaliłam trudniejszą część zadania polegającego na znalezieniu ich w morzu niczego ;)
  I to by było na tyle :)))

Jeszcze jedna choinka. Tym razem chyba dokładniejsze zdjęcie.
Widać szczegóły wzoru.

Choineczka ściegiem "łuska krokodyla" powstała z chęci zalesiania otoczenia
 i zmniejszenia ilości  CO2 w powietrzu ;)

Tu pozuje z moją ulubioną foremką....

... na babkę piaskową.

Brązowo czerwony talerzyk deserowy prezentuje scenkę pt. "Wywóz drewna z lasu."
 Ciekawe czy legalny?

Komplet - zupkowy i drugodaniowy.

Zwózka siana - uwielbiam takie scenki.
 Oczywiście pod warunkiem, że jestem tylko i wyłącznie obserwatorem.

A tu nieśli snopek i się zmęczyli :)

Śpiąca Królewna śpi na moim miejscu.
 Jak się nie mam gdzie położyć to co mam robić w nocy? Siedzę i piszę bloga ;)